Nie tak dawno cały internet obiegły nagrania przedstawiające jak poseł na sejm gasi gaśnicą chanukiję w ramach protestu przed rzekomo satanistycznym charakterem tego święta.
Ten absurdalny zarzut stał się podstawą do porównywania postawy polityka do tradycji oskarżeń o różne magiczne czyny godzące w chrześcijan — przede wszystkim wykradanie hostii i mordy rytualne. W ich wyniku starozakonni byli karani, często spaleniem na stosie. Do takich przypadków dochodziło nawet w Rzeczypospolitej nazywanej skądinąd rajem dla żydów. I tak w 1631 r. w Krakowie spalono uczonego Anszera Anzelma. 4 lata później Piotra Jurkiewicza, skazując także wskazanego przez niego wspólnika — Jakuba Grześlika. W wyniku tumultu, który był konsekwencją tego procesu życie straciło kolejnych 7 starozakonnych. Do tego typu incydentów dochodziło w wielu miastach. Czasem miała miejsce też przemoc wywołana bardziej prozaicznymi rzeczami, jak handel w katolickie święta czy namysł nad męczeństwem Chrystusa w okolicy Wielkiego Piątku (duchowieństwo starało się fakt, że odpowiadają za to żydzi, bardzo obrazowo unaocznić wiernym). Zagadnienie ma swoją literaturę, ale my dzisiaj nie o tym.
My chcieliśmy zwrócić uwagę na pewien fakt, który umknął trochę komentariatowi. Mianowicie Braun wyzwał wszystkich posłów na… dysputę teologiczno-historyczną, w której dowiedzie swoich racji. W pierwszym momencie brzmi to dosyć rozczulająco, a samo pojęcie dysputy — wręcz rozbrajająco. Wyobrażamy sobie pokojowe starcie intelektów zgodne z tolerancyjnymi ideałami oświeceniowymi. Na pewno wolelibyśmy, żeby Braun dysputował z żydami, niż demolował przestrzeń publiczną gaśnicą czy mikrofonem.
Tymczasem musimy sobie uświadomić, że dysputy międzywyznaniowe też mają historię przemocy. Miały one służyć nawróceniu oponentów (czemu zresztą nie możemy się dziwić, w dyskusji często chodzi o przekonanie drugiej strony). Często jednak stanowiły pretekst do sięgnięcia po argument siły zamiast siły argumentu.
Najlepiej znane są mi przykłady tzw. dysput lubelskich między duchowieństwem katolickim a arianami. Do serii takich spotkań doszło na przełomie XVI i XVII w. Arianie zresztą chętnie przyjmowali na nie zaproszenia, gdyż czuli się dobrze przygotowani teologicznie i widzieli w tym okazję do popularyzacji własnych przekonań — wydarzenia cieszyły się zainteresowaniem i gromadziły pewną widownię. Strona katolicka zapewne zdawała sobie z tego sprawę, skoro naciskała, aby dyskusja prowadzona była po łacinie — w języku niezrozumiałym dla przeciętnego słuchacza.
No ale gdzie ta przemoc? Otóż przeciętny odbiorca może i nie rozumiał, o czym dokładnie oponenci dyskutują. Może i nie zrozumiałby wiele, nawet gdyby rozmowa toczona była po polsku. Ale jedno było pewne. Był właśnie świadkiem starcia dobra ze złem. Był świadkiem, jak pobożny duchowny łaja słownie obrzydliwego heretyka (o pozytywnym wyniku starcia przekonywał się zawsze, bo obie strony zwyczajowo przyznawały się do zwycięstwa). To już zbyt wiele emocji, by stracić taką dobrą okazję na dołączenie do tej walki tak, jak się potrafiło. I tak w 1586 r. poturbowany został Jan Niemojewski (skądinąd szlachcic). Groźba tumultu wisiała nad dysputami w 1595 r. i 1620 r. (arianie w swoich relacjach wyrażają zauważalny lęk). W 1616 r. doszło do zburzenia zboru.
Niewiele brakowało, by dysputy międzywyznaniowe stały się areną konfrontacji nie tylko słownej, ale także fizycznej.
Chciałbym przez ten post zwrócić uwagę, że przemoc w historii stosunków międzywyznaniowych potrafi się ukrywać nawet tam, gdzie na pierwszy rzut oka się jej nie spodziewamy.